Wernisaż, czyli marketing z cyklu jak to kiedyś bywało.
I w sumie tak było zawsze. Zawsze był ten rozpaczliwy marketing z gatunku: jak to kiedyś bywało. Czyli ten niezmiennie klepiący biedę artysta, który organizuje wernisaż.
Wernisaż – uroczyste otwarcie wystawy (zazwyczaj dzieł sztuki) jeszcze przed oficjalnym jej udostępnieniem dla publiczności.
Niby po to, żeby położyć ostatnią warstwę lakieru, która wydobędzie „moc” (ten powalający power) z jego płótna. A przy okazji niby, by poprosić o poradę i opinię co znaczniejsze i co hojniej sięgające do swojej kieszeni osoby. W rzeczywistości po to, żeby co nieco im pomaślić i pogłaskać pod włos to ich miejscami kosmate, ale czułe ego.
Bo czy wiecie, skąd wzięło się słowo: wernisaż?
Wernisaż, bo jeżeli bywacie, lubujecie się w bywaniu na wernisażach, a nawet nie podejrzewacie, że mają one co nieco wspólnego z malowaniem paznokci.
O ile na to pierwsze chętnie bym się wybrała. O tyle zupełnie nie jestem ani adeptką, ani miłośniczką tego drugiego: dobrowolnego ładowania sobie chemii na paznokcie. Niemniej wiele osób to lubi i sobie to robi. A skoro tak…
Nie posunę się do nazwania wernisażu – prekursorem malowania sobie paznokci. Bo tu chodzi o pokrewieństwo czysto etymologiczne.
Wernisaż, to słowo pochodzi jeszcze z czasów, kiedy francuski rządził światem. A język angielski dopiero przebijał się do rządzenia.
Słowo wernisaż wywodzi się od francuskiego słówka vernis, czyli lakier.
Bo o ile dzisiaj tradycyjnie w przeddzień otwarcia wystawy swoich prac, artysta organizuje wernisaż. Czyli taką imprezkę, bibkę w towarzystwie wybranych. Samej śmietanki…. towarzyskiej…
Wernisaż jest takim łakomym kąskiem dla każdego, kto chciałby zaliczać się, czy uchodzić za nieodzowny składnik owej śmietanki …..
Nie wiem czemu, o czym nie piszę, zawsze wychodzi w tym moim pisaniu upodobanie do kulinariów, czy raczej do zaglądania do garów.
Wróćmy do wernisażu.
Tradycja organizowania wernisażu sięga jeszcze XVIII wieku. Wtedy miało to swoje praktyczne uzasadnienie.
W owych czasach artyści na samym końcu, zanim udostępnili swoje prace do wglądu szerszemu gronu – nakładali na nie jeszcze ostatnią warstwę lakieru. Po to, by wydobyć ich blask, kolor, tonację i całą paletę barw.
Dotyczyło to szczególnie twórców malujących farbami olejnymi. Ci właśnie na tym etapie prac zapraszali swoich najlepszych klientów i przyjaciół, by poprosić ich o ostatnie wskazówki i porady. No i też pewnie po to, by niektórzy poczuli się tym mile połechtani po swoim ego, uprzywilejowani, wyróżnieni….
Jednym słowem: zawsze i wszędzie ten nieodzowny marketing i jeszcze mocniejsze przywiązywanie do siebie już przywiązanych klientów.
Pozdrawiam serdecznie
Beata



BEATA REDZIMSKA
Jestem blogerką, emigrantką, poczwórną mamą. Kobietą, która nie jednego w życiu doświadczyła, z niejednego pieca jadła chleb.
Od prawie 20 lat mieszkam na emigracji we Francji, w Paryżu.
Uważam, że emigracja to dobra szkoła życia i wymagająca, choć bardzo skuteczna lekcja pokory. Ale też wewnętrznej siły i zdrowego dystansu do samego siebie i momentami wystawiającej nas na próby codzienności.
Jestem tu po to, by pomóc Ci zgłębić tajniki języka francuskiego, rozsmakować się w nim. Opowiadam historie, które pomogą Ci lepiej zapamiętać francuskie wyrażenia.
Czasami rozśmieszę lub zmotywuję.
Znajdziesz mnie również na Instagramie, gdzie piszę bardziej osobiście o moim życiu w Paryżu i mojej pasji, jaką jest nauka języka francuskiego.